Korzystając ze
względnego spokoju i trzech godzin snu, jakie udało mi się wydobyć tej nocy,
piszę coś, lecz sama nie wiem co. Jutro spędzę noc w mojej kochanej szkole i
będzie jeszcze gorzej, więc blogowy świat nawiedzam dzisiaj. Tak tu, jak i na
shortach.
Na pozytywny
początek nadal pozostanę w tematach siatkarskich. Nic nie poradzę na to, że
jest ona nieodłącznym elementem mojego życia. Jak większość z Was pewnie wie,
wczoraj udało mi się wybrać na mecz Politechniki ze Skrą. I o tym wydarzeniu
postanowiłam się rozpisać.
Już pomijam fakt,
że komunikacja miejska była przeciwko mnie, i pod Torwarem znalazłam się o
19.58. So sweet. Ale zdążyłam jeszcze przed pierwszym gwizdkiem zasiąść na swym
vipowskim miejscu (czyt. pierwszy rząd przy boisku w środkowym sektorze. I
wszystko byłoby pięknie, gdyby nie barierka na wysokości oczu.) Wiecie, byłam
gotowa na wszystko, ale trzy hotki kibicujące Skrze (nie ma nic złego w
kibicowaniu Skrze na Torwarze, bo ja sama do końca nie mogłam się zdecydować za
kim jestem) i speaker przebili moje najśmielsze wyobrażenia. W moich uszach do
tej pory tkwi ten przeraźliwy pisk i "Dajesz Winiar!" albo
"Skra! Skra! Skra!", a z drugiej strony kilkuletnia dziewczynka i jej
słodziutkie: "AZS! AZS! AZS!", pogrążyła się jednak, gdy krzyknęła za
którymś razem: "Legia". Wówczas padłam. Speaker dotrzymywał im kroku,
Atanasijevic to piekielnie trudne do wymówienia nazwisko (Astasjevic,
Anatasijevic etc.) za każdym razem brzmiało inaczej, a Kooistra nie nazywa się
Wytze lecz Wic.
Pierwsze dwa
sety dla Politechniki, a ja nawet nie wiem, jak to się stało. Zupełnie inaczej
ogląda się mecz na hali niż w telewizji, ale to oczywiste. Tam się nie patrzy
na wynik, tylko jest się zszokowanym tym tumultem i wszystkim wokół. Zdziwienie
sięgnęło zenitu, gdy Skra w trzecim secie wyszła z Bąkiewiczem i Winiarskim na
przyjęciu, a Wlazłym na ataku. W sumie na dobre im to wyszło. A Boninfante
zrobił na mnie dobre wrażenie.:) Ledwo wszedł, a Mariusz mógł atakować
praktycznie bez bloku.
Tie-break to
był jakiś totalny harmider. Ostatecznie wygrała Politechnika, a ja i tak nie
wiedziałam czy się cieszyć, czy nie. Taka tam moja schiza. Po meczu w pobliżu
mojego miejsca pojawił się Kłos. Kilka dziewczyn rzuciło się od razu z
tekstami: "Kocham cię" itp., a on palnął coś w stylu: "Może mam
wam jeszcze numer podać?", one oczywiście krzyknęły, że tak, na co on
przeklął pod nosem i wrócił na parkiet z jakimiś laurkami, wołając jednocześnie
Aleksa. Akurat go fizjoterapeuta "ogarniał", więc posłał im słodki
uśmieszek i powiedział, że za dwie minuty. Ostatecznie przyszedł, rozdał
autografy, pozował do zdjęć przy barierce, a po drugiej stronie to samo robił
Wlazły. Istna komedia, ja tam stałam z boku i miałam cudowną polewkę. Z całym
szacunkiem, ale bazgrołów od niechcenia nie potrzebuję, wystarczy mi ich cudowna
gra. :) Poza tym autografy czy zdjęcia to jedno, a zachowanie przy tym to drugie. Są jakieś granice, przynajmniej w mojej opinii.
Tak więc było
jeszcze genialniej niż rok temu. Zrobiłam trochę zdjęć, ale z takim sprzętem,
to sobie mogę co najwyżej zdjęcia trybun robić. Ale idą święta, więc wiecie,
może święty Mikołaj stwierdzi, że byłam wystarczająco grzeczna by w końcu otrzymać
porządne narzędzie do fotografowania.
Siatkarskie
loty w dupnej jakości - zawsze spoko! <3
Dziękuję za uwagę i do napisania kiedyś tam.
Commi.